Recenzja filmu

Parę osób, mały czas (2005)
Andrzej Barański
Krystyna Janda
Andrzej Hudziak

Brudne skarpetki poety

<b>"<a href="http://pare.osob.maly.czas.filmweb.pl/" class="n">Parę osób, mały czas</a>"</b> <a href="http://www.filmweb.pl/Andrzej+Bara%C5%84ski,filmografia,Person,id=44625" class="n">Andrzeja
"Parę osób, mały czas" Andrzeja Barańskiego trafia do kin z dużym opóźnieniem. Jest to zwłoka karygodna, ale wytłumaczalna. Dystrybutorzy mieli wszelkie prawo obawiać się o to, czy ten kameralny dramat psychologiczno-obyczajowy przyciągnie odpowiednią ilość widzów. Film Barańskiego jest bowiem bezkompromisowy. Nie dlatego, że podejmuje wyjątkowo kontrowersyjny temat albo stanowi zapis jakiegoś karkołomnego eksperymentu formalnego, ale z powodu konsekwentnego skoncentrowania twórcy na tym, co prywatne, drobne, wstydliwe, czasem też irytujące lub śmieszne. Andrzej Barański oparł scenariusz na "Dzienniku we dwoje" Jadwigi Stańczakowej, zapisie długoletniej przyjaźni niewidomej poetki z Mironem Białoszewskim. Przyjaźni trudnej, niewolnej od kryzysów, ale jednocześnie niesłychanie trwałej. Ona przypomina momentami egzaltowaną pensjonarkę, pozuje, poddaje się dziewczęcej melancholii, ale wiek czyni to całe mizdrzenie się nie tyle wdzięcznym, co groteskowym. On, homoseksualista, zachowuje się czasami jak stereotypowy macho, polska wersja Teda Hughesa, dla którego pisanie jest ważniejsze niż uczucia otaczających go ludzi. A jednak ona zdolna jest do poświęceń, godzinami potrafi przepisywać jego teksty, nosi jego rzeczy do prania, załatwia formalności w urzędach. On tymczasem rzuca wszystko, kiedy tylko widzi, że ją ogarnia depresja i nie ustaje w staraniach, dopóki nie wyciągnie jej ze strefy cienia. Codzienne sprawy mieszają się u Barańskiego ze sztuką, z tęsknotą za czymś, co wprawdzie pozostaje w czterech ścianach, ale zarazem ulatuje gdzieś wysoko. Dyskusje literackie sąsiadują z prozą życia, wiersze z brudnymi skarpetkami, górnolotne zdania z pytaniami o to, co jest dziś na obiad. Widz od pierwszej minuty zostaje wrzucony w ten mikrokosmos, w osobliwy splot artystycznych ambicji, przyziemności, egzaltacji oraz bolesnej szczerości. Przyjaźń Białoszewskiego i Stańczakowej ma w obiektywie Barańskiego swój rytm - nieco rwany, ale hipnotyzujący. Trzeba się do tego rytmu przyzwyczaić. Rytuały w rodzaju wtorkowego czytania wierszy dla grona przyjaciół i sympatyków, kiedy Białoszewski zamienia się, a przynajmniej stara się zamienić, w prawdziwego lwa salonowego, przetykane są scenami ukazującymi jego irytującą nieporadność. Dowody oddania zostają poddane w wątpliwość w chwilach obrzydliwej nieczułości - jak choćby wówczas, kiedy poeta kwituje pierwsze literackie próby Stańczakowej suchym "Ech, jeszcze jedna baba pcha się do wierszy". Barański uważnie śledzi to falowanie uczuć pomiędzy dwójką ludzi, którzy nie mogą bez siebie żyć. W tym bogatym w psychologiczne detale "podwójnym portrecie" wyczytać można też rodzaj komentarza na temat "bycia artystą". Choć reżysera interesują konkretni ludzie osadzeni w określonym czasie (scenografia Arkadiusza Kośmidra, choć oszczędna z racji ograniczonej przestrzeni, świetnie oddaje realia Polski przełomu lat 70-tych i 80-tych), to na ich przykładzie pokazuje mechanizmy rodzenia się autentycznej sztuki. Autentycznej - to niekoniecznie znaczy uznanej za takową. W ostatecznym rozrachunku Białoszewskiego jako twórcę definiują nie państwowe odznaczenia, legitymacja Związku Literatów, służbowe mieszkanie czy telefon, ale wyprawy po zioła na pachnącą łączkę, brudne koszule, irytujący sąsiedzi czy niechęć do światła słonecznego - krótko mówiąc, drobne sprawy przeżywane w wąskim kręgu najbliższych osób. Z tego "małego czasu" zrobił Barański Wielki Film.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones